„Nie dziw się wcale, że takie istnieją.
Doprawdy, mapy tych miejsc nie ogranicza
żaden przyziemny umysł kartografa.
Nie dalej jak dni temu cztery
nasz nieoceniony Agenor
zaszedł w jedno z nich, już po
zmroku. Zbłądził, jak wielu,
lecz jaki pożytek! Opowiadał
mi później o bladości twarzy:
– Chorobliwe, lecz przez to
tak uderzające! Znam go dobrze, siedział
pewnie nad szklanką do rana. Patrzył. Pojmujesz?
Popiół wędrował swobodnie ceratą,
na której jakaś maszyna wybiła
wzór labiryntu; białe lśniły morwy
elektryki. I nagle – jak sam przedstawia –
poczuł tę wesołość. Na równi
z tymi, na których się natknął
wieczorem. Zupełnie jakby zaraził się żalem
do siebie, świata i czego tam jeszcze,
który nie płacz już wzbudza, ale śmiech,
tak jest dotkliwy.
Poczuł, jak krew zatruta odpływa od palców.
Wtedy to właśnie, jak sam się
przede mną przyznał,
uznał szaleństwo jedynym lekarstwem,
ujrzawszy je. Uczynić coś, co będzie szalone!
Wróci tam pewnie i znów będzie siedział,
idę o zakład, i zdejmował miarę. Może i dziś wieczór
na to dziwaczne pójdzie zgromadzenie,
by patrzeć, milczeć; albo właśnie mówić
o marności. Potem
zda nam sprawę, czekajmy”.
Mija lata południe, nic się nie wydarza,
ten sam ścieka gwar z okien, szorstka zieleń jabłek,
kurz w płaszcza błyszczy skalistych zatokach.
Agenor ni nas, ni tamtych nie odwiedza. Przepadł,
wyjechał. Zawodu poczuliśmy gorycz,
zimny, bezwzględny dotyk zwyczajności,
całkiem jak wtedy, gdy ptaka dziób dziurawi
niebo tak beztrosko jakby nakłuwał śliwkę.
czwartek, 13 marca 2025
Agenor odwiedza miejsce, gdzie zbierają się przegrani
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz