Garncarz, z poczucia obowiązku albo nudy, stopą
wprowadzał koło w obrót i niejako przy tym
stwarzał metrum planety nowej, która oto
zagęścić miała kosmos jeszcze jednym bytem.
Dzban, wyłaniając się wolno spod błotnej przykrywy
jak szyb z rdzy zdjęcia, czekał, aż go czas napełni
lub zamieni w skorupy. Kogóż może dziwić
ten los? Rzecz zwyczajna wśród rzeczy śmiertelnych.
Stygnie szary żar ciszy. Próżnię, co czekała
na chłód wody, oliwny blask, gorączkę wina,
wiatr zmieni w inną pustkę rozpiętą na skałach
obłoków, gdzie nieznane „Tam” się wciąż poczyna
na nowo. Kształcie wydarty powietrzu! Tej walki
znając wynik, dotyk składa homagium nieszczere
zegarom i z uporem rzeźbi twarz westalki
niknącą w lustrze ognia. Drżą dłonie w popiele.
Trzymam w rękach skorupy, o skorupach piszę;
letnia burza rozbite chmury czernią smaga.
Woda cieknie przez palce. Na skorupie przysiadł
jeden z wróbli – ruchliwa nad dzbanem przewaga.
poniedziałek, 31 marca 2025
Garncarz i wróble
czwartek, 13 marca 2025
Agenor odwiedza miejsce, gdzie zbierają się przegrani
„Nie dziw się wcale, że takie istnieją.
Doprawdy, mapy tych miejsc nie ogranicza
żaden przyziemny umysł kartografa.
Nie dalej jak dni temu cztery
nasz nieoceniony Agenor
zaszedł w jedno z nich, już po
zmroku. Zbłądził, jak wielu,
lecz jaki pożytek! Opowiadał
mi później o bladości twarzy:
– Chorobliwe, lecz przez to
tak uderzające! Znam go dobrze, siedział
pewnie nad szklanką do rana. Patrzył. Pojmujesz?
Popiół wędrował swobodnie ceratą,
na której jakaś maszyna wybiła
wzór labiryntu; białe lśniły morwy
elektryki. I nagle – jak sam przedstawia –
poczuł tę wesołość. Na równi
z tymi, na których się natknął
wieczorem. Zupełnie jakby zaraził się żalem
do siebie, świata i czego tam jeszcze,
który nie płacz już wzbudza, ale śmiech,
tak jest dotkliwy.
Poczuł, jak krew zatruta odpływa od palców.
Wtedy to właśnie, jak sam się
przede mną przyznał,
uznał szaleństwo jedynym lekarstwem,
ujrzawszy je. Uczynić coś, co będzie szalone!
Wróci tam pewnie i znów będzie siedział,
idę o zakład, i zdejmował miarę. Może i dziś wieczór
na to dziwaczne pójdzie zgromadzenie,
by patrzeć, milczeć; albo właśnie mówić
o marności. Potem
zda nam sprawę, czekajmy”.
Mija lata południe, nic się nie wydarza,
ten sam ścieka gwar z okien, szorstka zieleń jabłek,
kurz w płaszcza błyszczy skalistych zatokach.
Agenor ni nas, ni tamtych nie odwiedza. Przepadł,
wyjechał. Zawodu poczuliśmy gorycz,
zimny, bezwzględny dotyk zwyczajności,
całkiem jak wtedy, gdy ptaka dziób dziurawi
niebo tak beztrosko jakby nakłuwał śliwkę.
Kamienie
Rosną kamienie w ogrodzie mym.
Wyczuwam je pod stopą.
Kamienie słońca. Świtu. Kamienie mgły.
Kamienie smutku i mroku.
Kiełkują kamienie ze świątyń,
z luster, mostów, z rzek ciemnych.
Kamienie z nieznanych lądów.
Z fraszki, z pieśni, z legendy.
Wzrastają ciche. Zimne.
Gęste z tęsknoty za chlebem.
Rosną w ogrodzie. Rosną przy mnie.
Kamienie z moich żeber.
poniedziałek, 10 marca 2025
W Europie pod wieczór
Nie ja jeden odłożę filiżankę i spakuję wszystkie walizki.
Zajmie to trochę czasu, ale wcześniej czy później będzie już po wszystkim.
Zepnę paskiem z cordury skórę krokodyla, co żywot dość krótki
wiódł w jakimś florydzkim bagnie; nie lubię krokodyli!
Spakuję nowoczesnych tomików pęk, z obwolutą, bym autorów nie mylił,
bowiem poezja jest źródłem – także pomyłek bogatych w skutki.
Co zabrać jeszcze spośród olch i ścieżek tnących chropowatość pejzażu…
Cokolwiek to będzie – trzeba działać dyskretnie, by nikt nie zauważył.
Zresztą – mało oryginalne to wszystko: pomysł, ten cały pakunek,
coś jakby „kilka sztuk bielizny, telefon, potrzebny
adres”, ot, kompozycja pisana na jedyną strunę,
która wydaje dźwięk niezbędny, lecz – z musu – dość zgrzebny.
Wszystko jedno – autobus do Memphis srebrny czy pociąg podmiejski,
konieczność zawsze wygrywa z widmem przypuszczalnej klęski.
I tak, kolebiąc się w jakimś środku lokomocji,
przybędę Tam lub Gdzie Indziej, na jakiś obcy kontynent.
Nie będą warczały bębny, żaden Regiment Szkocki
nie stanie na baczność ni bagnet nie zalśni jak ukłucie zimy.
Po cóż ta podróż? Sakwojaż, zestaw koców w kratę?
Na co wysiłek mięśni, gdy lepiej w zgodzie z władzami powiatu
klaskać urzędnikom, trzymać kurs na ospałość, zsuwanie powolne
w nicość… Patrzeć, jak wymazywane jest to, co tak drogie:
dyskobol zastygły, martwy, człowiek w kole i Człowiek
na krzyżu, który wskazał, co znaczy prawdziwie być wolnym.