Barykady i wieże z opon
ciągnęły się aż do rzeki.
Być może tam właśnie była ziemia,
której warto bronić.
Nigdy nie widzieliśmy,
kto i kiedy je wznosił.
Były, kiedy otwieraliśmy oczy.
Trwały, kiedy zabierały nas wody snu.
Rozgrzana twarda guma brudziła kostki, ręce
i przedramiona, gdyśmy
wspinali się na wierzchołek,
by dać się oślepić
zawsze niespodziewanej jasności.
Ale uznawaliśmy je za czyste,
bo pozbawione nalepionych igieł
i górskiego błota.
Powinniśmy mieć dla nich
więcej szacunku.
Jednak wówczas
nikt o tym nie myślał,
kulając kolisty ciężar
ku judaszowym ogniom,
które prześwietlały
nas samych,
pergaminowe powietrze
i całą tę ziemię,
której żadnemu z nas
nie udało się ostatecznie obronić.
poniedziałek, 30 grudnia 2024
Skład opon
poniedziałek, 23 grudnia 2024
Pasterka
Po części w kożuchach lub – tamci po prawej –
w płaszczach udających loden: w jednej nawie
stłoczeni, wydobyci z zimna co dopiero
i odcinający się od tego, co zewnętrzne, prawie
szczelnymi drzwiami z dębu; gdy otwierał
spóźniony ktoś ten ogromny, pełen głosów futerał,
w którym instrument przechować zdołał wszystkie nuty
grane przez wieki od lat, kiedy rodziła się Nasza Era,
tłumiony przez setki oddechów skrzyp drzwi szedł na skróty
przez tłum do ołtarza wraz z zimnem. A z butów
ściekał topniejący śnieg, tworząc świetliste kałuże,
które drgnęły pod dźwiękiem sygnaturki i drżały dopóki
nie uderzył w nie śpiew i jego lawina na dłużej
nie przejęła świątyni we władanie: którzy
umieli śpiewać – śpiewali, zaś nieumiejący
poruszali ustami w swoim niemym chórze.
Kapłan przy ołtarzu nakreślił krzyż: „W imię Ojca
i Syna, i Ducha Świętego”. Tłum zafalował i z końca
dobiegło spóźnione, wieloustne „Amen”. Zjaśniała
barokowa obrazu czerń: Święta Rodzina idąca
do Egiptu rozbłysła w nagłym rentgenie i stała
w majestacie wobec pochylonych głów i ornatów w stallach,
także przejęta tym, co pali się bez końca ogniem. Z nią
[krzepiąca
Nowina, której częścią była już Ofiara.
sobota, 7 grudnia 2024
Obława
Autobus zwolnił,
zatrzymał się, bo nie przepuszczali.
Migały światła, siąpił deszcz,
noc była ciężka jak namokła derka.
Ci, co siedzieli przy oknach,
przecierali mgłę z szyby,
ciekawi, co też się wydarzy.
Zgrzytnęła skrzynia
biegów, autobus
wolno wtoczył się w zatokę,
pełen ludzi
jak kuter ryb
po całonocnym połowie.
Jeden wsiadł,
gdy tarcza drzwi
odsunęła się na bok,
pozostali obchodzili
autobus, odgarniali
plastikowe walizki
w lukach.
Kierowca
nie wyłączał silnika,
patrzył obojętnie
we wsteczne lusterko,
bez ruchu, aż wreszcie
ktoś krzyknął:
„Podkręć pan grzanie”,
i wtedy
nie zdejmując łokcia
z kolana, sięgnął ręką
na prawo.
Ktoś zauważył
postać w hełmie
i z długą bronią.
„Jak w stanie wojennym”, powiedział.
Nikogo nie było między siedzeniami,
nikogo nie było w luku bagażowym.
Tylko uliczne lampy kryły się
w nabłyszczonym asfalcie.
Odsunięto fosforyzującą zaporę,
ruszyliśmy w drogę,
przyrzekając sobie,
że o wszystkim przeczytamy
w jutrzejszych gazetach.
Później mówili,
że pętla zacisnęła się
mniej więcej wtedy, gdyśmy
wjeżdżali na zborowickie serpentyny,
nadal w deszczu, biorąc
przodem solidny zapas
wyliczony
na dziewięćdziesiąt stopni.
Subskrybuj:
Posty (Atom)