Wieża kościoła
za ruchliwą ulicą
owijała sobie wokół palca
naiwność poranka.
Mróz
w białym kasku
rozpalał rumieńce
lampom skrzyżowania.
Drzewa malały w oczach,
aż wreszcie
mogłem je schować do kieszeni.
Było cicho:
myślałem przez chwilę,
że stąpam po obłokach.
Słowa
spadały z wysokości
jak zmrożony owies.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz