w którym jesteśmy obaj nierealni,
a to oznacza bliskość. Już idee,
którym tak wiele poświęciłeś wina,
śpią zawinięte oliwionym płótnem.
Lecz wszystko z czasem wraca, zacny Georgiosie.
Może z wyjątkiem nas. Czyli widoków
zapamiętanych pod spotniałym czołem.
Wszyscy tak samo jesteśmy wyśnieni.
Weź pod uwagę ten fakt, gdy sandały
zanurzysz w pyle i ostrość kamieni
przywoła ból, ten grzech pierworodny.
Nie dbać o mody, powiadasz. I jest w tym
głęboka racja. Jakże wątłe słowa
w piachach kiełkują uczęszczanej drogi.
Więc co? Te miasta, których blask poraził
nasze do czerni już przywykłe oczy,
minąć nam przyjdzie, drogi Georgiosie?
Oto ma ręka szorstka od powietrza
wąskiej zatoki, gdzie cumują łodzie
rybaków, którzy na połów znów płynąc,
szepczą modlitwę o możność wyrzeczeń.
Teraz już sprawy jasne są przed nami,
dzień się rozbudził, wygnaniec nadziei.
Nad skorup mnogich schyleni mozaiką
układać je będziemy pod jastrzębia cieniem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz