Strumień szedł ostrym
spadem między wzgórzami
bez nazwy, potem
spieniony wbijał się
w zieloną rzekę. Niosła
jego odmienne wody,
które z każdym kolejnym
metrem stawały się jej
ciałem. To miejsce
zbiegu wód zawsze,
nawet w upale, osłonięte
wilgotną zielenią, kruszało
w zimie, rozpadając się
na części pierwsze, proste,
niesione przez płynny
fundament
na skos, w głąb,
a w każdym
bądź razie w zupełnie
inne, strzeliste gdzie indziej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz