Słońce tu inne; każdą bowiem z bardziej powabnych sylwetek
powieloną w szkle wystaw oświetla chętniej, by chwilę
później przeskoczyć na smukłe palce, co tę ma zaletę,
że nie rani cię w sposób żaden bladych promieni wysiłek.
Piwo nie smakuje dobrze. Więc kawa. Plus wodnista brandy,
w której słońce, tonąc, zostawia resztki słodyczy zaciśnięte na dnie.
Biały ścieg łączy niskie fale; nici niewidocznie przędą
dłonie kute w kamieniach. I naciąg dnia słabnie.
Łódź, za słoną opłatą, wiezie cię teraz samym skrajem
czerni; szmer motoru rozlany oleistą plamą
podchodzi godzina po godzinie pod pałac Rady i nadaje
stosowne metrum trwającym w półmroku obradom.
Możesz, śpiąc, chodzić dalej. Twarz na zimnym murze
zostawia kontur, który się zamaże nim go schwycą oczy
płynących wysp pełnych błękitnych ogni i ludzi, którzy
tańczą, gdy wycisza się księżyc i blask nie skowyczy.
Nad martwą wodą wiek marynarki fellini poznają po prążkach
jak po słojach drzewa kelnerzy wśród cichego skrzypu
skórzanych podeszew. Brud nieba mewa z piór wytrząsa
i okno zamyka się jak zwykle na granicach bytu.
Wiosna. Epilog, ostatnia strona notesu
Ekran telefonu ożywa, karmiony cichymi słowami,
i drga w nim niebieski świetlik niby hibernowany Endymion
prężący dumnie tatuaż – mapę. Podczas gdy ty na pamięć
odczytujesz dotykiem litery jej imion.
piątek, 11 kwietnia 2025
Opowieści zimowe. Czwarta strona notesu
czwartek, 10 kwietnia 2025
Opowieści zimowe. Trzecia strona notesu
W prostokącie szklanego wycinka świata zanurza się głowa
ze stemplem dłoni; niewiele ponad to się tutaj chce zdarzyć i zdarza.
Lecz w dole – już tak. Obcasy stukają o deski mostu miarowo.
Pachnie kadzidło i mirra w złocie reflektorów przy odległych garażach.
Piramida z zepchniętych w zaułek puszek po piwie zatrzymuje na kilka
sekund wzrok: oto pomnik, który ludzkość wznosi
jednostkowym pragnieniom, zawsze zresztą im więcej niż przychylna.
Świat się wprawdzie zapętla, lecz wokół własnej osi.
Łamie się żółć pływających świateł i w tej samej chwili gęstnieje
przestrzeń między alfą a omegą, wiedzy o czym nieskory
nie wyniósł z geometrii uczeń, i teraz w ściśnięte istnienie
wpatrzony odczuwa lęk i duszność, dwie swego gmachu przypory.
Tłuką się dusze dzwonów w jednym ciele nocy; wyspę
w lewym rogu obrazu opuszcza łódź, którą przechyla śmiech oraz wyznań
żar tak wielki, że tli się czarny węgiel wody wokół; wszystko
inne natomiast dogasa. Chłód obsadza przystań.
Nierozważny ruch: herbata spływa ku brzegom stołu. Przedramię
ratować chce niesione osady pamięci; fotografia –
pełna kancer nadzieja pożółkłych twarzy – wilgnie; kraniec
to jedyna rzecz, która bez wątpienia zawsze się przytrafia.
środa, 9 kwietnia 2025
Opowieści zimowe. Druga strona notesu
Podniesiony na duchu, na pół złożysz kartę i schowasz
w kieszeni marynarki, czując wszelako, że ciału
bliższe są te, co farbują płótno koszuli, zapomniane słowa:
trzepot skrzydeł ptaków w przystopiach świętego Michała.
Teraz na polarową bluzę narzucony płaszcz czarny świetnie wtapia
cię w tłum takich samych jak ty milczących pielgrzymów i gdyby
zdobyć gdzieś dla ciebie kapelusz trójgraniasty, inaczej smakowałaby grappa
i nie czułbyś się u wód tak obco i nieśmiało jak wychudzony przybysz.
Twoje oko z mostu wyławia mały trójkątny żagielek i przez chwilę
czujesz, jakbyś wbijał skorupę orzecha na szpilce w słomkową jasną matę.
Rękami wygładzasz kamień, po którym za moment pobiegnie słoneczny rylec,
nawijający na siebie od zawsze wątłą nić utraty.
22 grudnia. Pod wieczór. Radio nadaje melodię tak delikatną, że najchętniej
z troski o nią nie słuchałbyś niczego poza pluskiem i głosem syren,
które śpiewają hymn na cześć reumatyzmu. A w dole nieprzerwanie tętni
podziemna masa: miasta krew zmieszana z błotem kosmogonicznym wirem.
Gdy dłonie trzesz pumeksem w łazience o wymiarach modelki,
by pozbawić opuszki linii demarkacji, wtedy właśnie
świat ginie i ponownie rodzi się w światłach podartych na strzępy
drobnych fal. Przyjmijmy – metafory niegojących się zadraśnięć.
Opowieści zimowe. Notes
a studnia podwórza do Hadesu prowadziłaby niechybnie,
gdyby nie brak Kore (choć na zdjęciach ślad tli się wciąż po jej ustach)
i to, że pewnej sprawności trzeba, by ześlizgnąć się w tamte rewiry po rynnie.
Poza tym zamknięte okna, a wbity gwóźdź niweczy wszelkie próby
strugania bohatera; miast rzeźby tylko para – jej opowieść
otacza punkt na szybie ciepłem chwilowej ułudy,
lecz jest oznaką życia, czego za wszelką cenę należało dowieść.
Jeśli zdążysz, na niknącej możesz wypisać powierzchni
swoje grzechy, zasługi albo zestaw imion,
które przyjmowałeś na wielu chrztach, i niepotrzebne skreślić
jak nazwę wymarłego miasta na mapie zimy drżącą linią.
Grudzień. Dni pierwsze. Ten, kto tu mieszkał wcześniej,
miły człowiek, zostawił (nie znając cię wszak, bez wątpienia)
na dnie szuflady kartkę z kalendarza, gdzie miejscowy cukiernik zamieścił
swe słodkie obietnice: dzisiejsze gwarancje zbawienia.
Wieje od zatoki i zielony płyn wsiąka po goleniu w skórę
niby w język baśnie; skomlą uporczywie w jednej
tonacji łodzie i myśli wciśnięte w nawilgłą tekturę
aż czerń głęboka głos i wzrok jednako zemnie.
W drzwiach cień zaś twój zostaje. Niezgaszona lampka
będzie go żywić czas jakiś, dopóki żarówki pierś mleczna
nie odda całego światła i zazgrzyta klucz w zamku,
jakby tam się spotkały przestrzenie: doczesna i wieczna.